Do wyboru:

sobota, 1 grudnia 2012

Rozdział 3


Trzy

„Zmiany nie pytają się nas, czy jesteśmy na nie gotowi.”
[„Lucas” Kevin Brooks]

NEVAEH
G

dy szłam za Delice w kierunku puszek z farbami i spray’ów, czułam na sobie wzrok Lucasa. Już miałam się odwrócić, gdy nagle lekki wietrzyk odgarnął mi z pleców część włosów. Szybko potrząsnęłam głową, by zasłonić łopatki. Ukradkiem spojrzałam na siostrę Lucasa, by upewnić się, że nic nie widziała. Ta jednak parła niewzruszona do przodu, starając się zachować pozory obojętności.
Przystanęła przy jednym z okien i sięgnęła po coś na parapecie. Z odległości dwóch metrów mogłam spokojnie stwierdzić, że jest to gruby ołówek. Delice, nadal nie zawracając sobie mną głowy, podeszła do jednej z komód, usiadła obok i zaczęła po niej rysować.
Podeszłam do niej i uklękłam naprzeciwko.
- Co robisz? – spytałam, śledząc ruchy jej dłoni. Okazało się, że ołówek nie dotykał drewna, kreślił jedynie kółka w powietrzu.
- A nie widać? – odburknęła.
Spojrzałam na nią oczami ukrytymi za kurtyną włosów.
- Ok. Co rysujesz? – poprawiłam się.
- Nie wiem – odpowiedziała już mniej groźnym tonem Delice, nie przerywając „pracy”. – A co proponujesz? To ma być do mnie do pokoju.
Odsunęła ołówek.
- To zależy. Co lubisz, czego słuchasz… wszystko ma znaczenie. Twój pokój musi być odzwierciedleniem ciebie – położyłam palec wskazujący na drewnie i wpatrzyłam się w nieruchomą Delice. – Jakbyś się czuła, gdyby twój pokój był różowy w białe kwiatki, a twoją muzyką byłby… no nie wiem… heavy metal?
- Kiepsko – odparła Delice. – Ale ja sama nie wiem, jak ma to wyglądać.
- Więc pozwól, że przeprowadzę z tobą krótki, aczkolwiek ważny wywiad – zsunęłam okulary przeciwsłoneczne na nos.

LUCAS

Przechodząc już do ostatniego do oszlifowania mebla, zerknąłem na Nevaeh i Delice, w obawie, że zaraz skoczą sobie do gardeł. Trzeba przyznać, że byłem nieco zaskoczony, gdy okazało się, że są w najlepsze pogrążone w rozmowie. Del gestykulowała, a Nevaeh… ona wydawała się być zainteresowana, choć nadal się nie uśmiechała. Już zapomniałem, jak to wyglądało wczoraj. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne, więc nie byłem pewny, czy wpatruje się w Delice, czy też śpi.
Mimowolnie wykrzywiłem kąciki ust w uśmiechu, pokręciłem głową i zabrałem się za komodę, myśląc o dziwnym księżycu na plecach rudej.

VABRIELLE

Vabrielle weszła do na oko nieużywanego, starego budynku na końcu Marshall Avenue. Poruszała się na tyle cicho, na ile pozwalały jej na to buty na koturnie. Na szczęście nie musiała się przejmować skrzypiącymi drzwiami, bo nie było tu nawet framugi. Szef nie lubił hałasu.
Na piętrze przeszła przez goły korytarz i na jego końcu, jak zawsze, zapukała do drzwi. Usłyszała niewyraźne i ciche „proszę”, więc powoli weszła, zamykając za sobą cicho drzwi.
- Wzywał mnie pan – powiedziała, siadając na krześle przy biurku.
Szef siedział tyłem i wyglądał przez okno, bujając się na krześle. Jego pomarańczowo rude, długie do ramion włosy, odznaczały się na tle biało-czarnego gabinetu. Kobieta nie musiała się już nawet po nim rozglądać – znała go na pamięć. I choć nie było to zbyt wielkie pomieszczenie, góra piętnaście metrów kwadratowych, czuła się tutaj swojsko, przytulnie. Czarne biurko przed nią było w połowie zawalone dokumentami, zarysowanymi mapami i zapisanymi kartkami. Mapa na wierzchu przedstawiała plan Seaford, na razie jako jedyna była niezamalowana liniami i kropkami.
- Vabrielle, Vabrielle… tyle razy ci mówiłem, żebyś zwracała się do mnie na „ty” -  Szef odwrócił się do niej przodem, oparł łokcie na biurku i spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem w oczach.
Vabrielle, pomimo, że widziała Go już wiele razy, zaparło dech w piersiach. Oczywiście, wiadomo, że przedstawiciele jej gatunku są nadludzko piękni, ale i tak za każdym razem wręcz mdlała na Jego widok.
- Oczywiście, przepraszam – poprawiła się kobieta, uśmiechając się.
Szef skinął głową.
- Wezwałem cię, bo musimy zacząć poszukiwania. W Seaford jeszcze nikt nie szukał.

NEVAEH

- Właściwie to gdzie są wasi rodzice? – zapytałam Delice, gdy wchodziłyśmy po schodach. Oczywiście musiałam zwalniać, by mogła mnie dogonić, ale nie powiedziałabym, że ma słabą kondycję. Była o niebo (a nawet kilka nieb) lepsza, szybsza i silniejsza od reszty dzieciaków w jej wieku (tych, których spotkałam i widziałam), nawet chłopców..
- Mama w pracy, a tata… no cóż… nie ma go – wzruszyła ramionami.
Stałyśmy właśnie w jej pokoju, rozglądając się za możliwościami jego pomalowania. Praktycznie widziałam trybiki pracujące w głowie siostry Lucasa.
- A gdzie pracuje wasza mama?
Przeciągnęłam ręką po ścianie i doszłam do  wniosku, że gdzieniegdzie są dziury, więc trzeba by je zaszpachlować.
- Jest projektantką, czy kimś tam – Delice ponownie wzruszyła ramionami. – Nie bardzo mnie to obchodzi, a poza tym nie opowiada nam o swojej pracy.
Spojrzałam na nią. Naprawdę wyglądała, jakby mało ją obchodziło, co robi jej rodzicielka. Miałam wrażenie, że dla niej matką i jednocześnie ojcem jest Lucas.

LUCAS

Po wszystkim nawet nie zauważyłem, kiedy zniknęła Nevaeh, a po wyrazie twarzy Del wywnioskowałem, że ona również nie zauważyła jej wyjścia.
Gdy poskładaliśmy resztę śmieci i wyrzuciliśmy je do kosza, postanowiliśmy z siostrą coś zjeść, więc odgrzaliśmy pyszną pomidorową babci i po kilkunastu minutach zorientowaliśmy się, że oboje zjedliśmy jej po trzy miski. Po zmyciu naczyń (Delice wycierała je i chowała do szafki) spojrzałem na zegarek.
- Dopiero dziewiętnasta? – zdziwiłem się.
Delice schowała drugą miskę do szafki i zamknęła ją.
- No a co myślałeś, że będziemy siedzieć tam do północy? – zapytała, kładąc dłonie na biodrach.
- W sumie myślałem, że zajmie nam to więcej czasu – odparłem, przechodząc z kuchni do salonu.
- Dzięki twojej nowej przyjaciółce poszło nam szybciej – Delice pobiegła za mną, chwyciła pilot ze stolika i wyłożyła się na kanapie. Westchnąłem i usiadłem obok niej.
- To nie jest moja przyjaciółka – burknąłem, obserwując uważnie (na tyle, na ile się da, gdy trzynastolatka trzyma w ręku pilot) każdy kanał i lecący na nim program, myśląc jednocześnie o dziwnym księżycu na plecach Nevaeh.
- No może rzeczywiście, nie wyglądacie na przyjaciół. Może ona jest raczej taką znajomą-nieznajomą – powiedziała. – Teraz zresztą nieważne. Mamy inny problem – dodała poważnie.
- Jaki? – zdziwiłem się.
Delice spojrzała na mnie wzrokiem człowieka, przed którym stoi podjęcie najważniejszej decyzji w życiu, po czym rzekła:
- „Piraci z Karaibów” czy „Spiderman 2”?

NEVAEH

Nie chciałam odchodzić bez pożegnania. Wcześniej, po zakupach z Lucasem też nie, ale po prostu nienawidzę pożegnań. One zawsze ciągną się bez końca, dlatego zawsze znikam, zanim się tylko zaczną. Miałam tylko nadzieję, że się na mnie nie obrażą.
Tuż za linią drzew wsiadłam na rower i ruszyłam w drogę powrotną do domu. Ludzie już na mnie nie patrzyli tak, jak wcześniej. W końcu mieszkam tu od trzynastu lat, więc przyzwyczaili się do moich „czerwonych” włosów i dziwnej, aczkolwiek egzotycznej urody oraz stylu. Niektórzy nawet mówią mi z uśmiechem „dzień dobry” albo po prostu kiwają głową. Ja odpowiadam tym samym, ale z jedną różnicą – nie uśmiecham się. Nigdy się nie uśmiechałam, czy raczej od czasu, gdy tutaj zamieszkałam. Po prostu uważałam, że to nie na miejscu uśmiechać się, gdy ginie twoja matka. Oczywiście nie twierdzę przez to, że Roxanne jest zła – po prostu nie jest moją mamą, tą prawdziwą.

VABRIELLE

- Od jutra zaczynamy poszukiwania. Miejmy nadzieję, że tym razem się uda.
Vabrielle siedziała już odprężona naprzeciwko Alexandre.
- Tak, miejmy nadzieję. W końcu Ameryka jest ogromna, a ich tylko dwie, nieprawdaż? – odparł mężczyzna.
Vabrielle skinęła głową.
- Więc obrada skończona. Czas na przyjemności… - Szef przywołał ją do siebie gestem dłoni.
Kobieta wstała z krzesła i powolnym krokiem podchodziła do Alexandre, po drodze zdejmując buty. W końcu usiadła Mu na kolanach, twarzą do Niego.
- Wiesz, że jesteś moją ulubienicą? – spytał, rozpinając guziki jej koszuli, które i tak wyglądały, jakby miały zaraz pęknąć. Ich rasa słynęła z idealności fizycznej, a to była jedna z Jego ulubionych.
Vabrielle mruknęła tylko w odpowiedzi.

NEVAEH

Z końcem sierpnia wezwano mnie, Roxanne i Aileen do Europy, a dokładnie do Londynu. Wilcza Rada zwołała zebranie, jak zresztą zwykle pod koniec każdego miesiąca.
Cały lot do Brytanii przespałam ze słuchawkami na uszach, nie to co Aileen – ona przez cały czas szukała na e-bay’u nowego roweru, bo stary już się jej nie podobał. Nawet gdy już dojechałyśmy na miejsce, nie wybrała żadnego, czemu się w sumie nie dziwię, bo, jak się okazało, połowę czasu spędziła szukając bluzy na stronie Nike’a i Reebook’a, czego dobrodusznie nie skomentowałam.

***

- Zgubiłem rachubę, który raz się tutaj widzimy – zażartował Vectras, nasz Najwyższy z Rady. – Tym razem, jak co roku, chodzi o naszych młodych podopiecznych oraz tych starszych, którzy zdecydowali się zostać nauczycielami. Za chwilę rozpocznie się rok szkolny, a wraz z nim rozpoczną się zapewne nowe problemy.
Prychnęłam cicho pod nosem, poprawiając się na krześle. Jakie znowu problemy?
- Zwracam się głównie do ciebie, Nevaeh, i do twojego numeru w zeszłym roku – odwrócił głowę w moją stronę. – Ta dziewczyna, którą „niechcący” uderzyłaś, wylądowała na dwa tygodnie w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu. Na szczęście nie pamięta, że to ty jej zrobiłaś, bo mogłoby się to dla nas źle skończyć.
Tyle to ja też wiedziałam.
Rozejrzałam się po dobrze znanym sobie pomieszczeniu. Sala miała owalny kształt, ale ani jednego okna. Ściany pokryte były białą farbą, na których wymalowano wilki różnych maści. Jeden był czarny i stał w pozycji bojowej, drugi szary z niebieskimi oczami leżący przy kamieniu, a jeszcze inny całkiem biały, prawie niewidoczny na ścianach. Z całego stada tylko jeden był czerwony. Siedział samotnie przy wejściu do Sali, patrząc na Wilczą Radę piwnymi oczami, z nieustraszonym pyskiem i postawionymi uszami.
Z reszty obrady zapamiętałam tylko, że mamy uważać. I że dołączył do nas nowy Wilk o imieniu Seth. Jak co roku.
I jak co roku, wychodząc już z sali, dotknęłam czerwonego wilka na ścianie. Mnie.